Miasto

Od piątku jesteśmy w Kisumu, oddalonego o 30 km od naszej dziury. Kisumu jest miastem, trzecim (po Nairobi i Mombasie) co do wielkości w Kenii, jednym z tych pokroju „syf, kiła i mogiła”. Położonym tuż nad Jeziorem Wiktoria, w samym sercu Afryki. Stąd się ponoć wzięło człowieczeństwo. Założone przez Azjatów pracujących przy budowie linii kolejowej; multi culti, trochę muzułmanów, sporo hindusów.


Spodziewałam się najgorszego (w przewodniku straszą), ale, jak to często bywa, stało się dokładnie na odwrót: zadomowiliśmy się tu, mamy wszystko, czego potrzebujemy, ludzie są pomocni i niesłychanie mili, życie wydaje nam się tu bezproblemowe. Jednak klepanie biedy na własne życzenie nie jest dla każdego.

Mąż niestety zachorował, na szczęście nie malaria (przynajmniej jeszcze nie), co nam dało okazje zaznajomić się z kenijską służbą zdrowia – nie dość że szybko, sprawnie i tanio (dla nas), to jeszcze z uśmiechem na twarzy a administracja ograniczona do minimum. Już się lepiej czuje, ale za wesoło nie było, gorączkował i miał dreszcze. Jakaś infekcja.

Czas na slow travelling, czyli po prostu cieszenie się życiem, wykonywanie prostych czynności nie koniecznie związanych z zadaniowym odhaczaniem jak największej ilości nowych miejsc. Przesiadujemy godzinami na dachu hostelu/hotelu, na którym to dachu jest zadaszony "roof top bar”. Można tu się czegoś napić, coś zjeść, korzystać z internetu (wolnego, ale ogólnodostępnego) oraz z widoku 1) na miasto, 2) na jezioro. Na dachu miła bryza, co jest dużym plusem jako że ogólnie ostatnio gorąco strasznie. Brudy oddajemy do pralni i mamy czas dla siebie. Na książkę, refleksję, skype.


I znów – człowiekowi niewiele trzeba do szczęścia J


Commentaires

Posts les plus consultés de ce blog

pierwsze półrocze

Franio

O motylach i otwieraczach oczu