Bliska wypaleniu, ukrywam się w poczekalni u ginekologa…

…bo u nas ciągle zabawnie, a nawet zabawniej niż zwykle. Nie wiem jak udało mi się skończyć kolejny tom „1Q84”…

Mój poniedziałek na przykład wyglądał tak:

Na 8:30 odprowadzam dziecko do żłobka, w drzwiach dziecko na mnie rzyga, ale nie mam czasu się przebierać więc wybieram świadomie pachnieć pół dnia kwasem mlekowym. Sama lecę na szkolenie na 9. Tak, bo teraz, proszę państwa, chodzę na szkolenie z grafiki komputerowej. Dostarcza mi to dodatkowych atrakcji, choćby w tym, że znów poczułam się jak studentka: buzi buzi dzwonek przerwa kanapka J

O 13:15 lecę do domu coś przekąsić i na 14:15 do żłobka po małą. I tak mniej więcej (gdy jest na pół dnia) przez kolejne 30 dni roboczych.

W rekordowym tempie puszczam dwa prania, sterylizuję butelki, wychodzę z na spacer, do sklepu, zmywam, rozkładam ubrania.

Koło wpół do piątej dopada mnie: zatrucie pokarmowe, dół i góra.

Jednym okiem kontrolując małą, sama albo jestem tuż po sprzątaniu albo tuż przed kolejnym wymiotowaniem. Przychodzi Mąż, je gulasz. Ja przestaję jeść i pić – bo nie mogę, wszystko zwracam. Tak wyglądało moje popołudnie i wczesny wieczór. Późnym wieczorem i w nocy, zatrucie dopada Męża i gulasz ląduje w środku nocy na ścianach łazienki. Jednak u mnie czy małej nie robi to takiego wrażenia jak u faceta 1m85.

We wtorek rano mała do żłobka a my zamiast do pracy i na zajęcia do lekarza. Dzień dobry, mam biegunkę i wymiotuję a mój Mąż wymiotuje i ma zatwardzenie. O to żeście się dobrali! Dostajemy zwolnienie na 2 dni. Śpimy w ciągu dnia, jemy jakiś kleik ryżowy. Odwiedzamy aptekę.

W środę z kolei mała się rozchorowała. Dzielimy się z Mężem: zamiast do żłobka ja idę z nią do kolejnego lekarza, On sprząta. W życiu nie chodziłam po tylu lekarzach co odkąd dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Do aptek też – na szczęście mają testery ładnych, egzotycznych zapachów, które stanowią moje antidotum.

W czwartek dzień wolny od szkolenia, a mała na zwolnieniu. Trochę wszystko na raz znów się dzieje: propozycje różne (korki, edytorstwo), którym muszę mówić nie, bo nie dam rady prowadzić domu, mieć dziecko, chodzić na kurs, pisać, chodzić po lekarzach i nie spać. To tak na początek, bo do tego dochodzi zajmowanie się nostryfikacją, szukanie pracy, imprezy, kupowanie prezentów, rodziny (wszystkie 3: moja, Tima i była w sensie byłego męża), teatr, koncert (co oznacza wyzwania logistyczne i koordynowanie opieki nad dzieckiem), klub książki, risercz w bibliotekach, weekendami tu i ówdzie oraz innymi cudeńkami natury.

Przez to szkolenie już chodzę w staniku, ale z legginsami jeszcze negocjuję. Nie mylić mojego zwolnienia z córki (swoją drogą, 5-cio miesięczne dziecko też mam prawo do zwolnienia!) Rezultat taki, że trzy czwarte rzeczy odwołuję i że ukrywam się w poczekalni u ginekologa, bo tu spokojnie i mogę zmysły odzyskać. W tle muzyka klasyczna J

Pod koniec dnia: udaje mi się renegocjować termin oddania maszynopisu, i gdy patrzę na moją listę spraw, jednak kilka pozycji mogę z powodzeniem wykreślić.

Jem zdrowiej, kawę piję z wyboru, a nie defaultowo, Mąż schudł 2kg. Wesołych świąt!


Commentaires

Posts les plus consultés de ce blog

pierwsze półrocze

Franio

O motylach i otwieraczach oczu