O motylach i otwieraczach oczu

Teraz o tym, co „my tu w ogóle robimy”, bo to paląca kwestia J

Po pierwsze, traktujemy naszą włóczęgę po Afryce jako życiową przygodę, jako zdobywanie wielowymiarowego, życiowego, doświadczenia, którego nie sposób zaznać siedząc na kanapie przed telewizorem. Chcieliśmy doświadczyć Afryki wszystkimi zmysłami, dotknąć, poczuć. Chcieliśmy zmierzyć nasze marzenia i gdybania z rzeczywistością. Czy to już samo w sobie nie wystarczy, jako powód?

Po drugie, jako że oboje mamy ciągotki do pomocy rozwojowej, w Kenii jesteśmy akurat wolontariuszami przy czymś à la lokalna NGO. Organizacja ta, o nazwie „Kipepeo” (motyl) ma status „community based oragnization” (wymiar wspólnotowy), a jej głównym powołaniem jest „empower local community” (czyli usamodzielnienie lokalnej społeczności, tak aby mogła sama podejmować decyzje i kierować, w sposób oświecony, własnym życiem). Przynajmniej takie jest założenie.

Założyło ją kilka lat temu trzech zmotywowanych dwudziestoparulatków o powołaniu altruistycznym. Pracują oni charytatywnie na to, by wiele tzw. „OVC” (orphans and vulnerable children) zaznało lepsze jutro. Robią to nie tylko np. prowadząc szkolenia z informatyki czy też zarządzając ośrodkiem edukacyjnym, ale również po prostu wychodząc na ulicę i dosłownie wyłapując tych biedaków z ulicy, biorą ich pod swoje skrzydła, pokazują, że są w życiu inne drogi niż wąchanie kleju i prostytuowanie się. Prowadzą kompanie uświadamiające o AIDS, grają z nimi w piłkę nożną, robią z nich kucharzy, wychowawców, osoby zaufane. To w dużym skrócie. Czasem fakt, iż ktoś „normalny” zainteresuje się nimi i wyciągnie do nich rękę, wystarczy by podnieść ich pewność w siebie. Znów - takie jest założenie.   

Dlaczego akurat ta organizacja? To bardzo proste: nie chcąc jechać w ciemno, wybraliśmy po prostu organizację, w której już kogoś znaliśmy. W 2012r., poznałam osobiście w Belgii jednego z założycieli, który wtedy był długoterminowym wolontariuszem w Europie.
Oczywiście to nie wystarczy. Przestudiowaliśmy ich stronę internetową, przeprowadziliśmy skypową sesję, wymieniliśmy dziesiątki maili. Przekonali nas, ich interesy wydawały nam się zbieżne z naszymi – wystarczyło to zweryfikować J

A konkretniej, co my robimy? Pomagamy w archiwizacji i inwentaryzacji, zarządzaniu tego przedsiębiorstwa, budżetowaniu, marketingu, edytowaniu strony internetowej i istniejących już dokumentów prawnych, pisaniu biuletynu, coachingu i analizowaniu biznesowych „case studies” – słowem, pomagamy im w ogarnianiu się J

Oczywiście nie chodzi o to by „dawać” rybkę, ale by „wypracować” wędkę. Nie dajemy im pieniędzy. Jesteśmy postrzegani jak pewnego rodzaju audytorzy i „eye opener” (otwieraczami oczu) J Ale najpierw sami musimy się wgłębić w ich filozofie, zrozumieć to, jak funkcjonują. A funkcjonują zupełnie inaczej niż my – to chyba idzie bez słów. Dobra wola jest, ale organizacji brak (tzn. organizacji w naszym rozumieniu). Nie narzucamy im niczego, po prostu pokazujemy, jak byśmy daną rzecz zrobili my, a oni mogą wybrać, czy z danej sugestii skorzystają, czy nie. A czas pokaże, czy tracimy swój czas, czy też nie. Czy oni chcą, by im pomóc? Przyjeli nas jako wolontariuszy, ale na razie jakieś wspólnej wizji brak.
Z Mężem uzupełniamy się, on ma doświadczenie z sektora prywatnego, ja – publicznego. Mąż jest lepszy z liczbami, ja z literkami.

Jak wygląda nasz dzień? Typowy dzień to pobudka przed 08:00. Niemniej jednak w „biurze” jesteśmy dopiero między 09:30 a 10:00 (mycie się na raty, śniadanie, dojście lub dojazd).

Po drodze do „pracy”, witamy się z wszystkimi napotkanymi na naszej drodze ludźmi, wszyscy podają rękę, uśmiechają się, następuje wymiana formułek grzecznościowych. Zabawne jest to, że oni starają się mówić po angielsku, my – w ich, lokalnych, dialektach.

Spotykamy więc ludzi na ulicy i wypytujemy się ich o wszystko: o wykształcenie, zawód, marzenia. O to jak sobie radzą, co po prostu robią. Jesse jest artystą, maluje na wszystkim co się da, studiował w Nairobi. True ima się prostytucją, najdobitniej rzecz ujmując, ale dąży do zmiany, chce założyć swój mikrobiznes (ponoć). Peter jest teraz nauczycielem, a był na ulicy. Charles marzy o tym, by zostać elektrykiem.

W ciągu dnia pracujemy nad dokumentacją i liczbami, zwiedzamy motylowe projekty, a to szkołę dla sierot, a to plac budowy. Jest przerwa na lunch (ostatnio przerzuciliśmy się na jajka z owocami, ryżu już nie mogąc). „Praca” w terenie i spotkania są niezbędną, integralną częścią naszego afrykańskiego projektu. Niestety często same chęci nie wystarczają. Wcinamy też duże ilości orzeszków J

Koło 17:00 wracamy na piechotę do Mojżesza (ok. 3 km), póki jest światło dzienne, czytamy, robimy coś na komputerach (naładowanych w ciągu dnia w biurze), załatwiamy to, co się da załatwić przez telefon (np. wypady weekendowe i dalszą część podróży); potem gdy już się robi ciemno (około 19:00), kładziemy się, by chwilkę odpocząć. Koło 20:30 wjeżdża kolacja, którą spożywamy razem z Mojżeszem.
Dyskusje z nim i toaleta wieczorna zajmują zazwyczaj do +/- 22:00.

Wczoraj gdy czytałam sobie „Morfinę” Twardocha, jedna dziewczynka się mniej spytała czy to biblia. Oni nam też otwierają oczy J


Na zdjęciu – kontener coca-coli w środku niczego


Commentaires

  1. Wychodzi na to, ze w kwestiach biurowo-organizacyjno-ogarniających jesteście odpowiednimi ludźmi na właściwym miejscu. Powodzenia w pracy! Zastanów się nad afrykańskim vlogiem, naprawdę.

    RépondreSupprimer

Enregistrer un commentaire

Posts les plus consultés de ce blog

pierwsze półrocze

Franio