Na motorze po afrykańskich bezdrożach

Weekend był męczący. Niemniej bardzo ciekawy. Zaczynając od sobotniego „trwonienia” czasu (bynajmniej nie z naszej winy), lunchu w postaci ryżu z fasolą, dwugodzinnej podróży do Kakamega tzw. „matatu” (lokalny transport, coś à la zbiorowy, rozklekotany, van, w którym muzyka jest tak głośna, że nie słyszysz własnych myśli), ponownego czekania – na nie za bardzo wiadomo co, ale tak to już jest w tej Afryce, gro czasu spędza się na siedzeniu i czekaniu, kolacji w postaci wymieszanych ziemniaków z jajkiem, trochę bezmózgowej, ale zbliżającej do siebie ludzi, gry, początku kłótni, podczas której dowiedziałam się, że „wolę grupę od Męża”, pobudce o 04:25, śniadania w postaci mango i kokosowego batonika bounty, marsz-galopu na szczyt góry w lesie tropikalnym, z którego to szczytu wschód słońca mieliśmy zobaczyć, podziwiania tegoż wschodu słońca, na który – dzięki bogu – zdążyliśmy, dalszej części kłótni z Mężem, który stwierdził, że jednak towarzystwo 9 Francuzów, 3 Koreanek i 8 Kenijczyków nie do końca mu odpowiada, na co ja, że rozumiem kochanie, ale jak się powiedziało A, to należałoby powiedzieć B, długiego spaceru, na który tak naprawdę średnio fizycznie byliśmy przygotowani, również długiego odpoczynku w słońcu (o lunchu nie wspomnę: jajko, adwokat i pomarańcz), koniec końców miłego, ponieważ 1) udało nam się z Mężem spór zażegnać (to chyba oczywiste, że od grupy dwudziestoletnich Francuzów, których nigdy w życiu ponownie nie zobaczę, wolę jego) i 2) grupa się rozdzieliła, skończywszy na powrocie w strugach deszczu znowuż to rozwalającym się matatu, od którego to powrotu głowa mnie rozbolała.

Kolacja (prawdziwa) jest nam właśnie przygotowywana a ja się spieszę z zapisywaniem tego wszystkiego, chcąc jeszcze skorzystać ze światła dziennego. Tak, ponieważ w mojej nowej rzeczywistości, wszystkie posiłki mam przygotowywane, a prądu nie ma. Witajcie w Kenii.

Z resztą w lepiance, w której nam przyszło mieszkać z Mojżeszem, niewiele jest. Oprócz elektryczności, nie ma kanalizacji oraz bieżącej wody. Szyb w oknach też nie ma. Lepianka (może 16 m2), podzielona na dwie asymetryczne izby, zrobiona jest z krowiego łajna. W naszym pokoiku trzy czwarte miejsca zajmuje łóżko. Było jeszcze jedno krzesło, zanim rozporządziłam drugie. Dodatkowe gwoździe w ścianie też rozporządziłam. No i jeszcze pod ścianą Mojżesz składuje kosze do sprzedania na targu. Myjemy się za pomocą miski, a załatwiamy w miejscu do tego przeznaczonym, tj. w zabudowanej – tym samym krowim łajnem – dziurze w ziemi. Nie zawsze łatwo do dziury trafić. Nocne wyjście grozi zderzeniem czołowym z nietoperzem. Należy uważać na to, by nie mieć nic w tylnych kieszeniach. Koreance wpadła do dziury komórka.

Mojżesz (oprócz charytatywnej działalności w organizacji jest też od czasu do czasu pastorem oraz nauczycielem przedsiębiorczości), trzyma swoje ubrania w jednej jedynej walizce. Podejrzewam, że w naszych czterech plecakach (dwóch dużych i dwóch małych) przywieźliśmy więcej rzeczy niż on posiada w całej tej jego chałupce. Książek nie ma. Oprócz radia na baterie (wyniki meczów znane), owej walizki i teczki z certyfikatami ukończonych kursów najróżniejszych, Mojżesz niczego nie posiada. A przynajmniej tak twierdzi.

Wszystko zajmuje trzy razy dłużej, bo ogarnianie się i swoich rzeczy, na tak małej powierzchni, trwa, a po za tym jest ciemno. Trzeba było wyznaczyć odpowiedzialnego za latarki czołowe, wyznaczyć oddzielne torby 1) na kosmetyki (żółtą), 2) książki (czarną), 3) elektronikę (białą). Pod moskitierą nie wolno wykonywać żadnych nieprzewidzianych ruchów, bo druga osoba może po prostu dostać łokciem w oko. Dobrze, że nasze klaustrofobie są umiarkowane.

Ablucje załatwia się na raty, kolejno wynosząc i wnosząc potrzebne rzeczy do domku (np. szczoteczkę do zębów, szczotkę do włosów, produkty do pielęgnacji twarzy). Cholery można dostać ale trzymamy się dzielnie i jakoś nawet za facebookiem specjalnie nie tęsknię.

Po tygodniu, kibel i prysznic wydają nam się ósmym cudem świata. Nawet lustro jest luksusem. Jestem bardzo dumna z mojego Męża, którego pokłady dobrej woli są niewyczerpane, nie boi się zabrudzić rąk, szybko łapie kontakt i znajduje wspólny język (np. grając w futbol). Póki co, wszystko jest jeszcze nowe.

Ciekawa sprawa: z Mężem tracimy cierpliwość na zmianę. Gdy jedno z nas ma wrażenie, że osiąga dno, drugie wspomaga go, pomagając mu się od tegoż dna odbić. Gdybyśmy w tym samym czasie stracili panowanie nad sobą, byłby to zapewne koniec naszej przygody. Na razie podchodzimy do tego wszystkiego z dużą dawką pokory. I optymizmu.

Wiem, że to wszystko brzmi hard-corowo, ale już zdążyliśmy się przyzwyczaić i na warunki nie narzekamy. Żyjemy naturalnym rytmem dnia, kładziemy się i wstajemy wraz ze słońcem. Mojżesz i jego rodzina są miłymi gospodarzami i mimo skromnych warunków, dokładają wszelkich starań, by niczego nam nie brakowało (przynajmniej na razie).

Człowiek zdaje sobie sprawę, z tego, jak niewiele potrzeba mu do szczęścia i jak niewiele trzeba, by po prostu przeżyć. I również z tego, że nie potrzeba wspólnego języka, żeby się do siebie uśmiechnąć, pozdrowić ruchem ręki, „załatwić” to czy owo (np. nareperować rozwalony klapek, uprać brudne ubrania – tak, piorą nam).

Nie muszę znać kunyore, by wiedzieć, że jego rodzice (albo przynajmniej to para staruszków, która tu się kręci) to dobrzy, pracowici i uczynni ludzie, że możemy im zaufać co do naszych rzeczy (komputery itd.). A to najważniejsze. Lubimy być w ich obecności, a po prostu przesiadując na ich podwórku, wiemy, że nie wchodzimy im w drogę.

Nie wiem dokładnie kto tu mieszka, bo się w tym połapać nie mogę; wypytuję Mojżesza, ale to co mi mówi, wydaje mi się niewiarygodne (jak na moje, europejskie, standardy). Są po prostu jakieś osobniki o niezidentyfikowanych korelacjach rodzinnych.

W obejściu nie brakuje wody, co było pewnym (pozytywnym) zaskoczeniem, jako że jakiś potoczek jest niedaleko. Mamy szczęście, bo inni muszą czekać na deszcz. Mojżesz opłaca jakieś dziewcze, by dostarczało wodę. Ziemia i domki należą ponoć do rodziny, która – mimo tego, że żaden z jej członków nie ma regularnej, płatnej, pracy – radzi sobie moim zdaniem całkiem nieźle i są w stanie nawet pomagać innym. Są kury, krowy, banany, kukurydza i koszyki – dywersyfikacja jest, a to podstawa ekonomii. Jakby co, zawsze można podnająć cudzoziemcom izbę, bo na co komu całe dwie J

W tej części Kenii, gdzie jesteśmy, jest dość zielono i chłodno (!), co było kolejnym zaskoczeniem na plus (w Afryczce tropikalnej jest teraz zima). Nie ma też wielu komarów (a tego się dość mocno obawiałam). 

Z bezpieczeństwem, no cóż, jest jak jest. Uważać na siebie i na swoje rzeczy, nie chodzić po zmroku. Rzeczywiście, nie wszystkie „gęby” przychylne, ale tak jest wszędzie. Bieda robi swoje. Widzieliśmy już różne sytuacje. Kobiety, zmuszane do prostytucji. Starszyzna, o obłąkanym wzroku, która wylądowała na ulicy. Nastolatków wąchających klej. Dzieci grających w piłkę na bosaka. Zaradnych chłopców, którzy, by dorobić, opróżniają sławojki w środku nocy (a w Europie by naprawdę daleko zaszli, bo potencjał jest). Ludzie nie są jakoś specjalnie napastujący, gorzej było na Dominikanie. Od krzyczących radośnie dzieci na ulicy, nauczyliśmy się sami do siebie zwracać per „how are you?” Ale na pewno nie jest tak, że na każdym rogu ulicy stoją Masajowie z maczetami czy też czyhają na ciebie jadowite węże. Już pierwszego dnia zostaliśmy przedstawieni lokalnym władzom, wszyscy nas znają. Fakt, iż jesteśmy rozpoznawalni, jest chyba plusem.

Dziwi mnie to, iż dziewczynom się goli głowy, bo utrzymanie warkoczyków i wymyślnych afrykańskich fryzur dużo kosztuje. No i tak jest higieniczniej. Jedynymi luksusami, na które sobie pozwalam to mycie głowy co 3-4 dni oraz spryskiwanie się perfumami, kupionymi na lotnisku przez Męża (ode mnie dostał zegarek, wiem, że to brzmi jak brzmi, ale dla nas to ma znaczenie).

Kawa (rozpuszczalna) – okropna. Mity padają jeden po drugim. Kenijską paloną pewnie mogę dostać u siebie. Codziennie jemy ryż. A to z mięsem, a to z warzywami, a to z soją. czasem się trafi jakaś rybka, ale powtarzalność duża. Tu sushi raczej nie dostanę. „Ugali” (pożywna, tutejsza, strawa z kukurydzy) nie przechodzi mi przez gardło. Je się jedną stołową łyżką z jednej miski. Można też palcami, co kto lubi.

Poruszamy się a) na piechotę, b) matatu, c) taksówkami i d) na motorze. Na motorze chyba lubimy najbardziej, bo wtedy czujemy wiatr we włosach, no i mogę się bezkarnie przytulać do mojego świeżego męża (świeżego w sensie nowo nabytego, bo trudno mówić o świeżości w tutejszych warunkach), czego nie mogę za dnia w obecności ludzi, a obecność jest zawsze J


Wszystkiego trzeba się tu uczyć od nowa. Cierpliwości. Oszczędzać baterie w telefonie i komputerze. Myć się w misce. Nawet sikać do dziury, a nie na własną nogę. 

W Afryce uczymy się życia.


Commentaires

  1. Moje pierwsze skojarzenie - czy Wy zwariowaliście? :) Drugie: film "Cast away". Trzecie: "Heban" Kapuścińskiego, a konkretniej cytat: "Kiedy odjedzie autobus?" "Jak to - kiedy? - odpowie zdumiony kierowca. - Kiedy zbierze się tyle ludzi, aby cały zapełnili." (Biblioteka Gazety Wyborczej, s. 20). Bardzo smakowita notka, dająca dużo do myślenia. Może powinnaś pomyśleć także nad afrykańskim vlogiem?

    RépondreSupprimer
  2. Ingo najdroższa, Jeśli robienie tego, co cię chce, kiedy się chce i gdzie się chce, jest wariactwem, to tak – zwariowaliśmy ☺

    RépondreSupprimer

Enregistrer un commentaire

Posts les plus consultés de ce blog

pierwsze półrocze

Franio

W tarapatach po uszy - historia Alix