W tarapatach po uszy - historia Alix

Pisząc i rozmyślając o Afryce, myślę o Alix, obecnie pewnie 18-ce z Belgii, którą kiedyś poznałam dzięki wolontariatowi. Otóż dziewczę to, mając zaledwie czternaście lat, wymyśliło sobie podróż do Afryki.

Buntowniczka. Rodzice – rozwiedzeni, każde z nich uciekło z inną kobietą. Jej przyjaciele są, jak to często bywa w jej wieku, ważniejsi od jej rodziny. Ma duże, ciemne, smutne oczy, i jest bardzo dojrzała jak na swój wiek. Nie dość, że dziewczę, nie mając grosza przy duszy, swoje marzenie zrealizowało, to jeszcze w nie zaciągnęło grupkę innych, mniej lub bardziej, szalonych nastolatków.

Pytam się jej, jak wpadła na pomyśl zorganizowania takiego wyjazdu, dlaczego Afryka, jak to, po co, gdzie, kiedy, no i w ogóle najlepiej niech mi wszystko od razu opowie! 
Oto jej historia (tłumaczenie robocze):

Każdy podróżnik, nawet najmniejszy, ma swoją historię. Moja rozpoczęła się dwa lata temu, pewnego letniego dnia gdy szukałam czegoś na wakacje. Warsztaty taneczne, warsztaty rzemiosła artystycznego lub obozy sportowe? Nic z tego mnie tak naprawdę nie interesowało.

A potem, nagle, bum, początek. Iskra, która zapaliła lont moich wnętrzności: artykuł na temat międzynarodowych projektów współpracy. Po kilku dniach czytania o tym, poczułam, że właśnie o to, mi chodzi. Perspektywa podróży, spotkania z bliźnim, a przede wszystkim praca zespołowa wybudziła we mnie drzemiącą motywacje.

Tylko, gdy się ma zaledwie czternaście lat, chęć wyjazdu za granicę z organizacją znalezioną w Internecie wywołuje nieufność bliskich. Patrzono na mnie jak na idiotkę, której się zachciało gwiazdki z nieba. Na początku wszyscy myśleli, że to tylko taka faza, że mi przejdzie za trzy miesiące. Nigdy nie zapomnę prześmiewczych słów mojego ojca: „Co, masz zamiar pojechać na miesiąc do Burkina Faso, tak?”. Nie wyobrażał sobie wtedy, jak blisko był rzeczywistości.

Moim nowym mottem stało się „wkrótce wyjadę”. Oczywiście jestem niedoinformowana. Nie posiadam także środków. Otoczenie nie rozumiało, że wolontariat kosztuje. Już myślano, że to starta czasu. Ale ja wiedziałam swoje, myśl ta, aż do jej realizacji, nie dawała mi spokoju.

Rok później, zaczynam uczęszczać do Młodzieżowego Domu Kultury, nie daleko mojej szkoły. Mimo tego, że nigdy wcześniej nie słyszałam o podobnej instytucji, powoli zdaję sobie sprawę z możliwości wynikających z uczęszczania do niej oraz z potencjalnych projektów z nią związanych. Znalazłam tam mój drugi dom, w którym spędzałam (i wciąż spędzam) większość mojego czasu. Dzięki niemu, odkryłam stowarzyszenie Jeden Świat. Część mojego marzenia już się spełniła: poznawałam ludzi z innych krajów i byłam aktywna w mojej małej społeczności.

W lutym 2011r. dzielę się moim projektem z jedną z moich wychowawczyń. Brała ona już udział w kilku podobnych projektach, podzieliła się swoim doświadczeniem oraz uprzedziła mnie co do przygód jakie się z tego rodzaju wyprawami wiążą. W ten sposób, samoczynnie, nasz projekt nabierał rumieńców. Opowiedziała też ona koordynatorowi o moim pomyśle, który później zagadał: „jeśli masz jakiś konkretny projekt współpracy na myśli, jesteśmy tu by ci pomóc w jego realizacji”. Między tym momentem a wylotem do Burkina Faso, minął rok. Niemniej jednak w końcu spełniam wszystkie warunki: dorośleję, mam strukturę, która pomoże mi logistycznie i finansowo.

Nasze wychowawczynie wzięły na siebie całą administrację. Zajęły się poszukiwaniem partnerów oraz subwencji. Przynajmniej nie musieliśmy się o to martwić. „My”? Grupę dziesięciu nastolatków, spojonych wspólną motywacją, nie było trudno ich znaleźć. Oczywiście kilka osób się wykruszyło, nie wszyscy sobie zdają sprawę z wagi długoterminowego zaangażowania.
 
Na mniej niż rok do naszego wyjazdu, ciągle nie byliśmy na 100% pewni naszego wyjazdu następnego lata. Biorąc pod uwagę wysokie koszty biletów lotniczych, musieliśmy zebrać pokaźną sumę. Choć nadal dokładnie nie wiedzieliśmy na jakiego rodzaju projekt postawić, a nawet do którego kraju się udamy, rozpoczęliśmy proces zbiórki pieniędzy.

Równolegle do podań o dofinansowanie, piekliśmy ciasteczka, sprzedawaliśmy torebki, urządziliśmy „afrykańską kolację”. Dostaliśmy od jednego z bractw religijnych piwo oraz sery, z których przygotowywaliśmy domowe lasagne. Od Bożonarodzeniowego jarmarku po akwizytorstwo poprzez rozdawanie ulotek – opłaciło się!

Oczywiście, pieniądze to nie wszystko. Dzięki naszym super wychowawczyniom, wzięliśmy udział w kilku weekendach szkoleniowych. Uświadamiano nas o szoku kulturowym, o nierównościach na linii Północ-Południe, o współpracy na rzecz rozwoju. Oświecano nas z każdej strony, tak aby podróż odbyła się w sposób jak najbardziej optymalny.

Podczas spotkań byliśmy coraz bardziej podekscytowani i stawiliśmy się sobie coraz bliżsi. Spotykaliśmy się raz w miesiącu by podsumowywać sytuacje: ile udało nam się zebrać, gdzie w końcu jedziemy.

Po spotkaniu z kilkoma stowarzyszeniami i analizie ich projektów, wybraliśmy jednogłośnie „Mariam Faso”. Wtedy destynacja Burkina Faso sama się nasunęła. Po kilku debatach, zdecydowaliśmy, że chcemy tam uczestniczyć w projekcie zalesiania jednej ze szkół.

Na tym etapie przygody, byliśmy niemal pewni wyjechać następnego lata. Byłam bardzo szczęśliwa i spełniona. Wszystkie przygotowania niebawem znajdą swój kres, wszystko działo się bardzo szybko, a i moi rodzice zaczęli rozumieć, że „nie, to nie dla jaj”. Gdy mówiłam, że „jadę do Afryki”, czułam się bardziej zdeterminowana niż kiedykolwiek.

Wtedy nadeszła najlepsza wiadomość: w związku z pozytywnym rozpatrzeniem naszej prośby przez Międzynarodowe Biuro Młodzieżowe, dostaliśmy EUR 6.000 na dofinansowanie zakupu biletów lotniczych. Nagle wszystko nabiera niesamowicie realnego wymiaru, nie ma już wycofywania się! Bilety zostają zarezerwowane, szczepionki wykonane, lokalne kontakty są nawiązane a daty – zablokowane. Na miejscu nie będziemy sami: grupka młodych ludzi, w naszym wieku, czeka już tam na nas, w tej samej nastroju spotkania i wymiany. To z pewnością będzie bogate przeżycie, we wszystkich aspektach! Nie możemy nic innego zrobić, niż czekać.

29 lipiec 2012r., dzień wyjazdu. W drodze na lotnisko, z okazji urodzin jednego z nas, jemy tort. My. Grupa młodych, podekscytowanych. Każdy uzbrojony w 23kg leków, żywności, ubrań, książek, zabawek. Przypada mi w udziale zrobienie filmu, więc mam kamerę w ręku. W euforii, patrzymy na naszych zaniepokojonych rodziców, nasze domy, nasze przyzwyczajenia i znajome krajobrazy. Porzucamy to bez żalu, bo wydaje nam się że tam gdzie jedziemy, to dopiero jest prawdziwe życie. Dwa tygodnie, to już coś, nieprawdaż? Podczas gdy niektórzy z nas już latali samolotem, inni pierwszy raz w życiu stawiali stopy na świeżo zdezynfekowanych dywanikach samolotu. Przy starcie, trochę stresu jest, ale – po roku przygotowań – szybko znika. Prawdziwa epopeja się zaczyna.

Dolatujemy. Upał, duchota. „Czy myślisz, że to od silników?”, pada pytanie. Zapachy, tysiące zapachów. Ludzie, ludzie tutejsi, którzy wiedzą, gdzie idą. My nic nie wiemy. Spotkanie z nocą, owadami i klimatyzacją autokaru. Celnicy, którym się nie chce kontrolować naszych dwudziestu 23-kilogramowych plecaków. Zauważamy uśmiechy, te, których nigdy nie widać u nas. Witaj, Biały Człowieku. Przesiadamy się do ciężarówki mającej nas zawieźć do schroniska. Przed naszymi oczyma roztaczają się nieznane krajobrazy: kura na rowerze, kura na telewizorze. Żywe kury, ale i na rożnie też. Muzyka. Nieprzyjemny zapach, zapachy wszędzie. Cholera, jest po prostu gorąco, to nie od silników.

Podczas tej podróży doświadczyliśmy i miasta i głębokiej wsi. Na każdym rogu ulicy, spotykaliśmy ludzi, a co jedno spotkanie było bardziej zaskakujące od poprzedniego. Zupełni nieznajomi będą na zawsze mieć miejsce w moim sercu. Młodzi ludzie, z którymi pracowaliśmy, bardzo szybko stali się przyjaciółmi, braćmi. Jedliśmy razem, spaliśmy razem. Mimo różniących nas sytuacji, bardzo się do siebie zbliżyliśmy. W końcu stawialiśmy te same pytania o życiu, o tożsamości, o naszej przyszłości. Czułam, że więcej mnie łączy z tymi ludźmi niż z moją ojczyzną. To było coś czystego i prawdziwego. Odkryłam samą siebie. Wreszcie miałam do czynienia ze mną. Mając szesnaście lat udało mi się skonfrontować się sama ze sobą. Efekt można by porównać do bycia spoliczkowanym, akurat wtedy gdy się myślało, że człowiek zaczyna się jakoś ogarniać. Myślę, że to najlepsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła.

Ja i moja kamera staraliśmy uchwycić to, co najciekawsze, najpiękniejsze, najbardziej prawdziwe. Nie zawsze udawało się. Karta pamięci zapełniła się a w miasteczku nie można było dostać baterii. No cóż, będę musiała wrócić po co czego nie zdążyłam zarejestrować, jestem tego pewna. W międzyczasie robiłam wszystko, co w mojej mocy, by przywieźć do nas kawałek stamtąd.

Powrót do domu do najłatwiejszych nie należał. Przyzwyczaiłam się do witania się ze wszystkimi. Jakież nie było moje zaskoczenie gdy obrzucono mnie wzrokiem pełnym nieufności i niezrozumienia. Sama już nic nie rozumiałam. W drodze powrotnej, łzy spływały mi po zarumienionych policzkach od słońca – było tego wszystkiego po prostu za dużo. Miałam pretensje do ludzi, którzy się niby zachowywali „normalnie”. Chciałam im wykrzyczeć, że ja właśnie wróciłam z dwutygodniowego szaleństwa i że nie odpuszczę im tak łatwo bycie tak zimnymi i zamkniętymi. Ale tu się przez te dwa tygodnie nic specjalnego nie działo. Wróciłam do mojego domu, do moich ścian, do mojej „wolności”, mojego „szczęścia”. Skuliłam się w moim łóżku (które uznałam jednak za zbyt miękkie) i płakałam jak dziecko.

Oczywiście dziś, prawie rok później, czuję się o wiele lepiej. Moja rzeczywistość nigdy nie będzie taka sama jak przed tym wyjazdem. Dziś jako tylko siedemnastolatka, czuję w sobie dorosłą kobietę, gotową powtórzyć ten krok w każdej chwili. Gdy oglądam mój filmik, czuję kłucie w sercu. Gdy rozpoznaję znajomy zapach na ulicy, czuję się wrzucona do Wagadugu, otoczona chińskimi motocyklami. Brakuje mi tego środowiska.

Tęsknimy też za naszymi przyjaciółmi z Burkina Faso. Obecnie robimy wszystko co w naszej mocy by zaprosić ich do nas następnego lata. Proces znów jest żmudny, ale jesteśmy pewni, że i tym razem nam się uda i że za kilka miesięcy, będziemy ponownie dzielić nasze życie razem.


Pewnego dnia, babcia powiedziała mi „Afrykę się albo kocha albo nienawidzi. A jeśli ci się podoba, jesteś w tarapatach!” Mam przechlapane. Znalazłam się w tarapatach po uszy.


Commentaires

Posts les plus consultés de ce blog

pierwsze półrocze

Franio

O motylach i otwieraczach oczu